Archiwum | Sierpień, 2016

Spacerowo…

28 Sier

Gdyby zapytać osoby niepełnosprawne czy lubią chodzić na spacery, to myślę że chyba wszyscy odpowiedzieliby pozytywnie. Bo chyba każdy lubi się przewietrzyć. Ja też lubię, a nawet uwielbiam…
Dawniej gdy spacerowałem na własnych nogach, to szczególnie lubiłem spacerować sobie do lasu. Żabno jest położone w takim miejscu, że do lasu mamy około pół kilometra (z jednej i drugiej strony), więc nawet gdy już chodziłem z coraz większym trudem, to jeszcze śmiało dawałem radę przejść ten kawałek, aby zanurzyć się w zupełnie innym świecie. Cisza przerywana jedynie odgłosami ptaków, świeże powietrze, które latem gdy las był rozgrzany słońcem potrafiło odurzyć, jagody, poziomki, grzyby, spotkania bliskiego stopnia ze zwierzętami (sarny, lisy czy zające) – niezwykły świat, który na dodatek wspaniale mnie relaksował.
Gdy przestałem chodzić, to zanim się doczekałem wózka inwalidzkiego, to pół roku spędziłem w swoim pokoju bez możliwości ruchu (mogłem tylko siedzieć lub leżeć w łóżku). Tęsknym wzrokiem spoglądałem przez okno marząc o choćby najkrótszym spacerze. Ale to nie było na razie możliwe.
Potem gdy już miałem wózek, to mogłem wyjść na dwór. Przyszło lato, pogoda była piękna, a ja byłem małą atrakcją wśród znajomych, więc nieraz wychodziłem sobie na spacer w miłym towarzystwie. Ale z uwagi na wózek mogłem jechać tylko po asfalcie, skończyły się moje wyprawy w głąb lasu.
Gdy kilka lat temu doczekałem się wózka elektrycznego, to w końcu miałem więcej swobody. Mogłem sobie jechać gdzie tylko chciałem, nie byłem także ograniczony czasem (wózek ma światła, więc mogę jeździć również wieczorem) czy zmęczeniem prowadzącego wózek. Czasem gdy miałem doła, to wsiadałem na wózek i jechałem przed siebie bez celu.
Mój najdłuższy spacer to 36 km w ciągu 6 godzin, wyjechałem z domu o godz 14, wróciłem o 20, nieziemsko zmęczony. Testowałem wtedy zasięg wózka, według producenta 35 km, a gdy wróciłem do domu to miałem jeszcze jedną kreskę mocy, myślę że dałbym radę dojechać do 40 km.
Ostatnio zmiany pogody sprawiają, że na spacery wyjeżdżam coraz rzadziej. W ubiegłym roku wiosna była chłodnawa, lato okropnie gorące, a z kolei jesień przyszła szybko… więc jak nie było upałów, to deszczowo lub wietrznie i zimno… przez cały rok byłem tylko na trzech (!) spacerach. W tym roku zaliczyłem jak na razie dwa spacery, mam nadzieję że pogoda we wrześniu czy październiku jeszcze dopisze i będę mógł jeszcze wyjechać…
Ostatni spacer miałem kilka dni temu. Ponieważ już dawno nie spacerowałem z moją sąsiadką Edytą, więc namówiłem ją żebyśmy się przeszli do stadniny koni w Jaszkowie, a potem jeszcze do takiej leśnej osady. Oczywiście szliśmy pieszo (ja moim „domowym” wózkiem), bo nie chciałem brać elektryka na leśne drogi. Wyszliśmy z domu w południe, do samego Jaszkowa było coś koło 12 km, ale Edycie chyba trochę zardzewiały nogi, bo trasa którą normalnie robiliśmy w półtorej godziny, tym razem zajęła nam trzy godziny. Na szczęście pogoda była ładna i ciepła, więc szło się dobrze.
W Jaszkowie byliśmy o godz 15, w barze zamówiliśmy sobie obiad. Zjedliśmy, odpoczeliśmy i o godz 16 ruszyliśmy dalej, bo mieliśmy jeszcze 3 km do tej osady leśnej. Najpierw kilkaset metrów asfaltem, potem taką aleją kasztanową, aż w końcu zagłębiliśmy się w las. Na szczęście droga była twarda i ubita, więc daliśmy radę jechać wózkiem. Po kilkudziesięciu metrach trafiliśmy na zbłąkanego grzybiarza, który nie wiedział w której części lasu się znajduje. Pokazałem mu w nawigacji gdzie jesteśmy i którędy ma wrócić do swojego auta, kawałek szedł z nami, a potem na krzyżówce skręcił w lewo, a my w prawo do osady. Czekał nas chyba z kilometr po takiej „pseudoasfaltowej” dziurawej drodze, gdzie mój wózek mógł przetestować wytrzymałość w jeździe po dziurach.
Wyjechaliśmy z lasu, osada okazała się starymi dworskimi czworakami (takim podłużnym budynkiem, gdzie w dawnych czasach przy dworach mieszkała służba), na polu stał jeszcze jeden budynek mieszkalny, a kilkadziesiąt metrów dalej stał stary dworek. Czyli takie małe zadupie. 😉
W drodze powrotnej ledwie weszliśmy do lasu, to zaraz znaleźliśmy trzy sowy (grzyby kanie). Potem jeszcze jedną i kolejną…
Doszliśmy do krzyżówki i zdecydowaliśmy się wracać tą drogą, którą poszedł zagubiony grzybiarz. Bo gdybyśmy wracali tą samą drogą jaką przyszliśmy, to mielibyśmy jakieś 5-6 km więcej do przejścia. Z początku droga była dość dobra, ale po jakichś 100 metrach zaczęły się piaski, co jakiś czas były także głębokie koleiny, na szczęście nie było w nich wody. Ale były tak wąskie, że przejeżdżałem przez nie „na styk”, elektrykiem już bym się nie zmieścił.
Półtorej godziny pokonywaliśmy trochę ponad kilometr drogi, gdy wyjechaliśmy w końcu na szosę, to bolały mnie ręce i nogi od kurczowego trzymania się na wózku. Kolejną godzinę szliśmy do domu, dotarliśmy o godz 21. Byłem bardzo zmęczony 9-godzinnym spacerem i trochę zmarznięty powrotem już po ciemku, jak się położyłem do łóżka, to po 5 minutach już spałem.
Na drugi dzień tradycyjnie bolały mnie wszystkie mięśnie, a najbardziej nogi. Ale bardzo mi się przydało takie przewietrzenie, mam nadzieję, że pogoda dopisze i wyjadę więcej niż trzy razy w małą podróż…