Archiwum | Wrzesień, 2018

Nic to…

16 Wrz

Ostatnie poważniejsze problemy z nogami miałem po mojej majowej podróży do Rzeszowa. Ale nic dziwnego – 18 godzin spędzone na leżąco na noszach osłabią najsilniejsze nogi.
Potem był atak na moją rękę, ale na szczęście szybkie zastosowanie Encortonu ograniczyło stan zapalny do minimum, chociaż lewy przegub nadal ma lekką opuchliznę, to udało się zachować ruchomość dłoni.
Chociaż myślałem, że to na razie już koniec, to jednak długo nie było mi dane zaznać spokoju…
W międzyczasie udało mi się w końcu wyjść na długo oczekiwany spacer. Dwa tygodnie temu pogoda była ładna, wiatr umiarkowany, niebo trochę zachmurzone, ale od czasu do czasu przebijało słońce. Wybrałem się tradycyjnie do lasu na Krajkowo. Ładnie się jechało, ale na odkrytym terenia wiatr był silny i zimny, w lesie się trochę uspokoiło. Ruszyłem dalej, po wyjechaniu z lasu zauważyłem, że niebo powoli przykrywa się ciężkimi ciemnymi chmurami. Przejechałem jakieś 300 metrów i zrobiłem w tył zwrot, bo obawiałem się że zaraz zacznie padać. I faktycznie – po przejechaniu przez las zaczęło trochę kropić, w Żabnie przed domem leciała już lekka mżawka. Na szczęście zdążyłem do domu przed deszczem, mój pierwszy spacer nie był zbytnio udany, ale się trochę przewietrzyłem.
Drugi spacer odbył się kilka dni później. Wybrałem się z moją sąsiadką Edytą do Czempinia (12 km w jedną stronę), tym razem byłem pchany na moim wózku domowym (nie chciałem brać elektryka do miasta). Wyszliśmy z domu w południe, droga była dobra, bo do samego Czempinia była ścieżka rowerowa, więc nie musieliśmy obawiać się samochodów na ulicy. Ale droga zajęła nam sporo czasu, tym bardziej że cały czas szliśmy pod słońce, nawet kapelusz nie pomagał, a drzew było jak na lekarstwo. Ale dotarliśmy do miasteczka około godz. 15, tam już było gorzej… na chodniku co kawałek były rowki do odprowadzania wody z rynien na ulicę, były na tyle głębokie, że trudno było przejechać wózkiem, Edyta musiała co chwilę obracać wózek aby przejechać przez rowek, potem znowu obrót, 10 metrów jazdy i powtórka z rozrywki. Od tych obrotów zaczęło mi się w głowie kręcić, więc po chwili zjechaliśmy na asfalt i pomimo dużego ruchu zdecydowaliśmy się jechać dalej. Gdy dotarliśmy na rynek, to było lepiej, bo jechaliśmy po parkingu. Za rynkiem przejazd przez tory i… zabrakło naszej knajpki, gdzie kilka lat temu byliśmy na frytkach. Zamiast knajpki był teraz gabinet stomatologiczny. Już chciałem wracać, ale poszliśmy jeszcze kawałek ulicą. W bocznej uliczce trafiliśmy na szyld restauracji, po około 100 metrach trafiliśmy w końcu na miejsce. Na podwórzu posesji stało kilka stolików, a obok znajdowała się restauracja – spory budynek w kształcie litery L, z trzema wejściami bez schodów. Wjechaliśmy do środka, miejsca dla wózka było dużo, więc bez problemu zmieściłem się przy stoliku. Byliśmy piekielnie głodni, więc zamówiliśmy jedzenie (ja frytki, a Edyta pieczeń), a do picia wziąłem sobie lemoniadę z cytryną i lodem, piekielnie zimna, ale dobrze się nawilżyłem po tym spacerze na słońcu.
Zjedliśmy, jeszcze trochę posiedzieliśmy i postanowiliśmy wracać do domu. Po drodze wstąpiliśmy jeszcze na chwilę do marketu na drobne zakupy, około godz. 17 wyszliśmy z Czempinia. Tym razem słońce świeciło z boku, na dodatek powoli zaczęło zachodzić, więc nie było już tak gorąco. W jednym miejscu mieliśmy tylko mały problem z podjechaniem pod górkę, bo droga była dość stroma. Ale daliśmy radę. Dalsza droga przebiegła już bez niespodzianek, gdy dojechaliśmy do Grzybna (sąsiedniej wioski, 4 km od domu), to zaczęło się już zmierzchać. Wiedziałem, że nie zdążymy przed zmrokiem do domu, więc wstąpiliśmy do mojej chrzestnej pożyczyć latarkę (bo niestety nie wziąłem żadnego oświetlenia z domu). Dalej ruszyliśmy już przy świetle, bo zrobiło się całkiem ciemno. Gdyby nie latarka, to być może byśmy wylądowali w rowie, bo droga bez światła była niewidoczna. Do domu dotarliśmy o godz. 20:40, bardzo zmęczeni i głodni. W łóżku zasnąłem błyskawicznie.


Po tym spacerze przez kilka dni byłem trochę obolały, ale ogólnie to nic mi sie było. Aż do ubiegłego poniedziałku…
Poszedłem spać jak zwykle około godz. 23. Trochę jeszcze oglądałem film, aż zasnąłem. Obudziłem się o godz. 2 w nocy, a właściwie obudził mnie ból. W lewym kolanie czułem takie „ciągnięcie”, a biodro miałem tak zdrętwiałe, jakby leżał na nim cały dzień i noc. Do rana tak się męczyłem, nie mogłem spać z bólu. Gdy wstałem, to zaczął się zwiększać. Umyłem się, zjadłem śniadanie i ruszyłem do łazienki. Noga była zdrętwiała, ale jakoś dałem radę iść. Po powrocie usiadłem z powrotem na wózku, ale ciągle odczuwałem ból i było mi niewygodnie. Wieczorem położyłem się do łóżka i znowu wszystko się powtórzyło… tym razem ból był dziwny, bo nie mogłem go zlokalizować. Leżąc na lewym boku bolało mnie biodro, na prawym boku ból odczuwałem pod kolanem (tak jakby mi kostniały ścięgna), przewracałem się co chwilę z jednego boku na drugi, ale nie mogłem zasnąć.
Po nocnych męczarniach rano po śniadaniu wziąłem Encorton. Dwie tabletki na jakiś czas stłumiły ból, ale nadal mi było niewygodnie na wózku, nie wiedziałem w jakiej pozycji usiąść. Na siedząco ból odczuwałem tylko pod kolanem, dopiero gdy się położyłem, to do kompletu dołączało biodro, a czasem jeszcze udo przypominało mi, że jest prawie całkiem skostniałe. Żel przeciwbólowy nie bardzo pomagał, na szczęście Encorton robił swoje. Opuchlizna na lewym biodrze powoli ustępuje, w nocy jeszcze się męczę, ale najgorzej jest z kolanem – obawiam się, że zostało poważnie zaatakowane. Na razie trudno mi ustawić nogę na podnóżku w optymalnej pozycji, bo gdy jest on za wysoko, to czuję drętwienie i „ciągnięcie” pod kolanem, a gdy podnóżek jest opuszczony nisko, to z kolei drętwieje mi udo. No i ten ból… jeszcze nigdy czegoś takiego nie przeżywałem. Czuję się jakbym dostał zastrzyk domięśniowy z witaminy B, bolesność nie odpuszcza ani na chwilę, nawet leki i żel przeciwbólowy nie potrafią stłumić bólu. Również wędrówka do łazienki przychodzi mi z coraz większym trudem, noga jest tak obolała, że z trudem na niej idę i męczę się bardzo szybko. Być może niedługo stanie się to, czego się najbardziej obawiam.

Ale „nic to”, jak mawiał pan Wołodyjowski. Będzie co ma być…

Ból